Konrad Rękas: Amerykanie, Niemcy, Erefenowcy

Z pewną dozą (ograniczonego) zainteresowania przyglądałem się dyskusji między Konserwatyzm.pl, a Myślą Polską, dokładniej zaś między p.p. Adamostwem Wielomskimi, a kol.kol. Mateuszem Piskorskim i Manuelem Ochsenreiterem. Z zainteresowaniem, bo rzadko się dziś słucha i czyta wymiany poglądów na takim poziomie intelektualnym, a z ograniczonym – bo sam zajmujący debatujących dylemat „Co jest dla Polski groźniejsze – Niemcy czy Ameryka?” uważam nie tyle za błędny, co w ogóle za fałszywie postawiony. Szanowni rozmówcy, co zapewne wynika z ich tytułów naukowych – zachowują się bowiem jak uczeni medycy tak bardzo nie mogący uzgodnić czy gorsze jest zakażenie krwi, czy gangrena, że aż całkiem ignorujący zalecenie ogólne: najważniejsze, to się nie dać pokaleczyć, zwłaszcza brudną siekierą.

Całe zagadnienie nie sprowadza się bynajmniej do dylematu “Czy być antyniemieckim z Amerykanami, czy antyamerykańskim z Niemcami?“, tylko po prostu do uświadomienia sobie CAŁEGO łańcucha (nomen omen) zależności Polski – wiodącego PRZEZ Niemcy DO USA. Z czego wynika już reszta – i nasze obecne położenie ekonomiczne, i stan cywilizacyjno-świadomościowy z wszystkimi dalszymi zagrożeniami, i brak bezpieczeństwa międzynarodowego. Co, po pierwsze – należy dostrzec i co, po drugie – trzeba rozumieć. To są bowiem dopiero kwestie do pogłębionej dyskusji, jasne, obejmującej poza samym tłem historycznym – także szczegółowe rozróżnienie jakie to zło trafia do nas z Berlina, jakie wprost z Waszyngtonu, oczywiście nie ignorując tego z Brukseli.

Kto stał za transformacją w Polsce?

Spójrzmy np. na prace jak najbardziej pro-transformacyjnego i pro-zachodniego prof. Antoniego Dudka. Opisywał on m.in. naszą rzeczywistość początku lat 90-tych. Wówczas nawet dla dostrzegających objawowo stopień naszej zależności od zagranicy – wyraźnym było, że ośrodkiem tego mechanizmu są Niemcy (CDU zakładająca w Polsce PC dla Jarosława Kaczyńskiego, liberalno-demokratyczny premier J. K. Bielecki biegający w koszulce Müllermilch itd.). Jasne były też “aspiracje europejskie“, zwłaszcza po wiadomej stronie salonu. Tymczasem postulat “związku z USA” wydawał się w tym kontekście mało rzeczywisty, ba! nieledwie z innej, nie-systemowej bajki, stąd np. bywał protezą programu zagranicznego dla JKM, zaś pro-atlantyckość (rozumiana jako pro-amerykańskość właśnie) miała być świadectwem patriotyzmu dla kolejnej części centroprawicy (nieprzypadkowo hołubiącej wówczas jako przyszłego swego wodza niejakiego Radka Sikorskiego, namaszczanego na następcę samego Jana Olszewskiego, jak później i J. Kaczyńskiego, właśnie ze względu na  nienagannie… atlantycki życiorys).

Tak więc niby układało się to w logiczną całość – unici latali przez Paryż do Brukseli, Kaczyński z Tuskiem przekomarzali się kto ma lepsze układy w Berlinie, co najwyżej JKM i Giertych nonkonformistycznie powiadali o NAFTA, za to arcypoważni Olszewski, Parys Naimski już byli euroatlantyccy. Sami Amerykanie zaś rączki mieli na kołdrze, tak?

Otóż nie. Prof. Dudek nie zostawia złudzeń i nie powinien ich mieć nikt zaglądający choćby płytko za kulisy zmieniających Polskę procesów transformacyjnych lat 90-tych: od początku ręcznie tym wszystkim sterowała ambasada USA. To tam kolejni rządzący III RP, niezależnie od szyldu partyjnego – biegali po instrukcje, z każdą decyzją personalną odpowiedniego poziomu, nie mówiąc o strategiach gospodarczych, TAKŻE tych korzystnych dla Niemiec. Nie miejmy złudzeń – to amerykańska ambasada zatwierdzała każdorazowo listy polskich zakładów przeznaczonych do prywatyzacji. To Amerykanie zabronili Wałęsie po jego zwycięstwie prezydenckim odsunąć Balcerowicza, choć przecież tylko dzięki nadziei na to posunięcie Lechu te wybory wygrał. Szef państwa polskiego został tak dokładnie przestraszony, że mało nie zrobił z Balcerowicza premiera, ten wprawdzie nie zechciał, ale firmowana przez niego linia polityki gospodarczej uformowała III RP – kraj przedwcześnie pozbawiony przemysłu, a więc gotowy do przyjęcia roli słabego rynku zbyty i pozycji montera półfabrykatów dla gospodarek zachodnich (głównie niemieckich), z pracownikami uwięzionymi w pułapce niskich dochodów, systemowym bezrobociem i masą ludzi zbędnych, zawczasu hodowanych do roli eksportowej siły roboczej dla Zachodu. To wszystko zafundowali nam Amerykanie, choć bezpośrednio skorzystali faktycznie Niemcy, tj. zarówno realnie należący do nich przemysł, jak już dawno nie niemiecka, ale globalna finansjera (choćby nawet wciąż używająca niemieckich znaczków firmowych).

Nie będzie Erefenowiec pluł nam w twarz?

Skutki tego amerykańskiego modelowania III RP odczuwamy do dziś, choć warto widzieć je w szerszej perspektywie. Prawdą jest, że z woli Waszyngtonu jesteśmy częścią Gospodarczych Wielkich Niemiec, ale równocześnie przesadzone okazały się obawy (również formułowane jeszcze w latach 90-tych), że zostaniemy poddani ekspansjonizmowi terytorialnemu ze strony RFN, że np. euroregiony będą jakimś pełzającym odrywaniem od Polski pogranicza. Nawet własność na Ziemiach Zachodnich, pomimo kilku głośnych wystąpień rewindykacyjnych i pewnej ilości szwindli z podstawianiem Polaków na słupy – nie znalazła się ostatecznie w większym stopniu w niemieckich rękach. Sami Niemcy jako typowe społeczeństwo Zachodu słabnące demograficznie – okazali się niezdolni do prowadzenia re-kolonizacji, zaś będąc poddani wyjątkowo głębokiej indoktrynacji mającej wykasować im ze świadomości jakiekolwiek elementy myślenia patriotycznego – nie są dziś w ogóle stroną dla konfrontacji międzyetnicznej w dawnym stylu. Mówiąc krótko – w ogromnej masie to już nie są Niemcy. To Erefenowcy.

Erefenowcy są (po… niemiecku) dokładnymi, zorganizowanymi wykonawcami woli politycznej czy to wyższego (amerykańskiego), czy niższego (europejskiego) rzędu, sami jednak stanowią tylko najbardziej dopracowaną emanację projektu tworzenia nowego człowieka, nowego narodu – na początek właśnie europejskiego, a docelowo zapewne globalnego, na bazie demoliberalizmu, postępu, politpoprawności i oczywiście ukierunkowanego na służbę finansjerze i sektorowi przemysłowemu. Jasne, uznane za przydatne czy choćby niegroźne cechy niemieckiego charakteru narodowego pozostawiono (w tym te niepokojące co bardziej nieufnych Polaków), na marginesie marginesów i pod ścisłą kontrolą funkcjonują grupki, którym pozwala się na odwoływanie do narodowych resentymentów, jednak RFN jako całość to eksperyment pozaniemiecki, a nawet anty-dawno-niemiecki i paradoksalnie – właśnie z tego wynika zagrożenie, jakie stanowi ten twór dla Polski.

Po pierwsze powiem cokolwiek by nie istniało w miejscu Niemiec – będzie to miało kluczowe znaczenie dla Polaków, podobnie jak i miało i ma to miejsce z naszym stosunkiem do Rosji, ZSSR i Rosji obecnej. Dalej – dodatkową porcję nieufności mogą budzić w nas immanentne cechy Erefenowatości, czyli na przykład obowiązujący glajchszalt na temat II wojny: „to nie my, to naziści!”, dla Polaków brzmiący jak jakieś podejrzane wykręty i wypieranie się zbrodni. Sęk w tym, że to rzeczywiście jest stan erefenowskiej świadomości – bo w wojnie walczyli, w tym i popełniali straszliwe zbrodnie, ostatni bodaj niemieccy nacjonaliści i imperialiści. A RFN to część zupełnie innego imperium – globalnego, z centrami (m.in.) w Waszyngtonie i na Wall Street.

Co wszyscy straciliśmy?

Co zaś z tego wszystkiego wynika dla Polski – dziś i na przyszłość? Postulowane całościowe spojrzenie każe przede wszystkim uznać, że będąc częścią gospodarki niemieckiej, tzn. nie mając suwerenności ekonomicznej – nie mamy podstawowego narzędzia dla odzyskania niepodległości politycznej, ani budowy siły własnej wspólnoty narodowej. W swoim czasie samo wskazanie tej oczywistej zależności ściągnęło na mnie oskarżenie o bycie… pro-niemieckim (jak wiadomo bowiem lekarz stwierdzający chorobę jest pro-grypowy…). Jasnym jest też jednak, że np. jako niemiecki podwykonawca nieco lepiej niż inni znieśliśmy kryzys 2007/8 – bo mniej niż innym zaszkodził on właśnie RFN. Przemysł i usługi Republiki Federalnej zasysają też większość nadmiaru nowych imigrantów Europy, którzy pozostają dla Polski całkowicie niegroźni – bo w istocie jesteśmy w tej samej sytuacji, co przybysze z Południa, jako takie same źródło taniej siły roboczej, tyle, że już nieco wysychające (demograficznie, ale i swymi aspiracjami, choć wciąż nie możliwościami własnego obszaru gospodarczego). Tak czy inaczej jednak: Polska jest niemiecka (cokolwiek by nam nie opowiadali dla niepoznaki obecnie rządzący), a jest taka – bo jest amerykańska.

Przede wszystkim więc i całkowicie odrzucić należy wszelkie mrzonki, że oto „Amerykanie uwolnią nas od Niemców”, bo to założenie, że mając więcej łażących wszędzie kur będziemy mieli mniej obes…e podwórko. Zależność od Berlina jest SKUTKIEM od zależności od Waszyngtonu, więc sami od siebie nas przecież wyzwalać nie będą. To może Niemcy wyzwolą nas od Amerykanów? Też nie, bo… Niemców prawie już nie ma. Te grupki pasjonatów, hobbiści niemieckości – to wysepki na bagienku erefenowości. Tolerowane chyba tylko dlatego i po to, by straszyć nimi osoby tak nieufne i podejrzliwe jak p.p. Wielomscy. „Zobaczcie, to ci sami źli Niemcy, postrach Europy, tyrani nad Polską i Czechami, Barbarossowie, Krzyżacy, Prusacy, Bismarckowie i Hitlerzy! Chyba nie chcecie, żeby wrócili?!”. Nie, no skąd… Nikt przecież nie chce, a już najmniej Polacy! No, to siedźmy na… u bauera, zasuwajmy w erefenowskiej fabryce, składajmy erefenowskie auta i ciamkajmy erefenowskie czekoladki drugiej jakości kupione w erefenowskim markecie, płatne kartą z banku z siedzibą w RFN. Bo przecież nie chcemy drugiego najazdu Głogowa!

I nie, dopowiadając, nie widzę łatwych rozwiązań. Tak jak bez naprawdę głębokiego załamania gospodarczego Zachodu ciężko mi sobie wyobrazić powstanie luki, w której zostalibyśmy zmuszeni (tak, zmuszeni!) do odbudowy własnej ekonomii – tak pozostaję sceptyczny nie tyle wobec niemieckiego zagrożenia, co wobec perspektyw odzyskania przez Niemców ŚWIADOMOŚCI. My jako naród bowiem nie mamy tylko (?) gospodarki i rozumu, a ich pozbawiono duszy.

Dodaj komentarz